--------------------------------------------------------
O. Wojciech Ziółek: Bałem się śmierci, ciemności. Pamiętam, jak mama wychodziła z domu i żartowała: „Idę w świat”. Pół biedy, gdy szła „w świat” w ciągu dnia, gorzej, gdy działo się to w nocy.
Podobno słuchając jako dziecko Ewangelii o Judaszu wychodzącym w ciemną noc, Ojciec płakał…
– Tak. Nie bałem się nawet samej scenerii nocy, ale nie mogłem pogodzić się z tym, że Pan Jezus nie starał się go zawrócić, nie krzyczał: Stój, poczekaj! Judasz wyszedł w ciemność i koniec. Byłem ministrantem od szóstego roku życia. Wiedziałem, kiedy będzie czytana ta Ewangelia. Bałem się jej, a jednocześnie bardzo na nią czekałem. Rodzice opowiadali, że Pan Jezus jest taki dobry, a tu taka sytuacja. Judasz wychodzi, a Jezus milczy. Coś mi się nie zgadzało. Nadal wierzę, że Pan Bóg znalazł jakoś do niego drogę…
Dlaczego boimy się nocy?
– Bo obnaża w nas to, co staramy się zakryć w ciągu dnia. Najbardziej boimy się, gdy jesteśmy w jakimś dołku. Noce w depresji są straszne. Jeśli usnę, to świetnie. To jedyny fajny czas, bo nic się nie czuje. Gorzej, gdy nie potrafię uciec w sen.
Rzadko słyszy się z ambony słowa: mam kryzys. Wolimy opowiadać o świetle. Ewangelizacja zamienia się w poklepywanie po ramieniu i szczerzenie zębów…
– Tak. „I odtąd Jezus i ja wciąż, ręka w rękę, dzielimy razem trudności wszelkie”…
Przeżył Ojciec poważny kryzys wiary?
– Tak. Gdyby mi ktoś opowiadał, że kryzys może być prezentem od Pana Boga, i że można Go w nim spotkać, to pewnie bym mu nie uwierzył. Ale ja tego dotknąłem! Pan Bóg przeczołgał mnie przez taki stan. Niesamowicie przemieniające doświadczenie. W kryzysie spotkałem Boga, ale to spotkanie nie było błogie! W jednej chwili świat zawalił mi się na sześć lat. Kompletna ciemność. Byłem już jezuitą, ale przed święceniami. Na zewnątrz nieźle funkcjonowałem: robiłem nawet kabarety, ale wewnątrz była ogromna ciemność i straszny lęk. Myśli samobójcze były jednymi z najfajniejszych. Szkoda mi było tylko najbliższych, bo by ich zabolało… Po sześciu latach skamlania, szarpania się, proszenia i błagania powiedziałem Panu Bogu: „Jak nie, to nie. Koniec, kropka. Ja też mam swoją godność i nie będę się prosił do usranej śmierci. Nie będę wołał bez końca. Jeżeli chcesz, abym umarł, to umrę”. Przestałem wołać, przestałem się modlić. W takim stanie rozpocząłem rekolekcje na Sycylii (studiowałem wtedy we Włoszech). Niczego się po nich nie spodziewałem. Tyle rekolekcji wytrzymałem, przetrzymam i te. Pierwszego dnia czytaliśmy o Eliaszu, który położył się pod krzakiem janowca i zawołał: „Odbierz mi życie, o Panie, bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Coś drgnęło, zacząłem słuchać. To była, wypisz, wymaluj, moja historia. Gdyby ktoś rozpoczął wtedy od opowiadania o Bożej miłości, to wyszedłbym po paru minutach. Do dziś nie znoszę, gdy ktoś krzyczy: „Słuchaj, Bóg cię kocha!”. Jestem dorosłym facetem i zawsze mam odruch: „Sam sobie posłuchaj i przestań mi tu krzyczeć”. Nie docierały do mnie słowa: „Nie lękaj się, bo cię wykupiłem”. Ładne teksty…
…ale raczej o jakimś robaczku Izraelu, a nie o Ojcu?
– Właśnie! To mnie nie dotyczy – myślałem. Cóż z tego, że mnie kochasz, skoro ja tego nie czuję? Nie jestem niedowiarkiem, wierzę, że mnie kochasz, ale co mi z tego? Czwartego dnia rekolekcji zaczęliśmy medytować nad tekstem o miłosiernym Samarytaninie. Rekolekcjonista, włoski jezuita Silvano Fausti, powiedział genialne zdanie: Jezus nie odpowiada w tej przypowieści na pytanie, kogo ja mam kochać, ale kto mnie kocha. Przestawienie akcentów. „Kto jest moim bliźnim?” to nie znaczy: „komu jeszcze mam pomóc?”, ale „kto mi pomoże”? Moje życie po sześciu latach zmieniło się pod wpływem trzech słów: „Pewien zaś Samarytanin”. Po tych trzech słowach płakałem przez cały dzień. Przez pół roku nikomu o tym nie mówiłem, bo bałem się, że wówczas to zniknie, uleci. Pamiętam, gdy przyjechałem do mojego pokoju w Rzymie, to dotykałem ścian, bo wydawały mi się całkiem inne niż przez ostatnie lata…
A dziś? Czy w czasie kryzysów pomaga rozpamiętywanie tego, co stało się 20 lat temu na Sycylii?
– Kryzysy były, są i będą. Niektóre nawet bolały bardziej, ale nigdy nie wróciła już taka beznadzieja. Wiem, że będzie mną jeszcze telepało, że będzie bolało do żywego, ale ja już wiem, jak to jest, że „pewien zaś Samarytanin...”
Całe życie towarzyszą nam kryzysy: dojrzewania, wchodzenia w dorosłość, wieku średniego, starości, czekania na śmierć...
– …a jednocześnie nasza kultura reaguje na kryzys alergicznie. To jest coś do wyleczenia – przekonuje. Ma tysiąc gotowych recept, proponuje albo ucieczkę w rozrywkę, albo podanie tabletki z krzyżykiem, by nie bolało.
A ma boleć?
– Nie chodzi o to, aby mi „przeszło”, ale o to, by to, co mnie spotkało, przeżyć do samego końca. Pisaliście przecież o Matce Teresie z Kalkuty, o jej potwornym kryzysie. Jej nie „przeszło”. Do samego końca! Ale dzięki temu kryzysowi, niejako na siłę, koncentrowała się na Jezusie, a to jest przecież najważniejsze. I tak w artykule pisaliście, że czuła się „opuszczona” przez Pana Boga, w cudzysłowie. Ona czuła się naprawdę opuszczona. Bez cudzysłowu. Powiem szczerze: jeżeli kiedykolwiek się w życiu modliłem, to tylko w rozpaczy. Nie przeglądałem się wtedy w lustrze, nie deklamowałem modlitw. Krzyczałem bardzo szczerze.
„Niech będzie przeklęty dzień, w którym się urodziłem” – wołał Jeremiasz. Nie uczono nas takiej modlitwy. Gdy na oazie ksiądz zapytał młodych: „Czy można się kłócić z Bogiem”, większość zawołała: „Nigdy w życiu!”.
– To rzecz zakazana w środowisku oazowym. O wiele większe dylematy dotyczą tego, czy Msza sobotnia jest już „niedzielna”, czy jedynie „trochę niedzielna”. To prawda: nie uczono nas takiej modlitwy. Nikogo nie można zmusić, by krzyczał do Boga, ale nie bójmy się, Pan Bóg sam się postara…
Niektórych zżerają dylematy: „Proszę ojca, zjadłem mięso w piątek, ale zaraz wyplułem”, albo „Nie byłam dwa razy w kościele, bo miałam złamaną miednicę”. Pana Boga oczywiście nie obchodzi, że ona miała złamaną miednicę, ale że nie była w kościele i koniec! Kiedyś było mi szkoda tych ludzi. Ale już nie jest. Bo z takim wymyślonym przez nas Bogiem jest bardzo wygodnie żyć. Wystarczy się rozliczyć jak z fiskusem. Płacę i wymagam. Pościłem i mi się należy. Jaka praca, taka płaca. Traktujemy modlitwę jak kartę kredytową: wkładam i wypłacam. Wystarczy wstukać PIN: ko-ro-nka albo ró-ża-niec i gotowe. Troszkę wprawdzie trzeba pocierpieć, ale generalnie się opłaca. Nie musimy wtedy wpadać w ręce Boga żywego…
Co – jak wołał król Dawid – jest rzeczą straszną…
– Wiedział, co mówi. To święta prawda. Wpaść w ręce żywego Boga to jazda bez trzymanki. Chrześcijaństwo jest dla ryzykantów. Gdyby żebrak Bartymeusz posłuchał tych, którzy „szorstko zabraniali mu krzyczeć”, to nic by się nie wydarzyło.
Marta i Maria po śmierci Łazarza witają Jezusa pełnym pretensji krzykiem: Gdybyś tu był, nasz brat by nie umarł. Tak się wita przyjaciela?
– Tak można witać tylko przyjaciół i najbliższych. Co z tego, że teraz jesteś, skoro Cię nie było, gdy Łazarz chorował? Przecież dałyśmy Ci znać kilka dni wcześniej. Dlaczego nie przyszedłeś? Już po wszystkim. Teraz to już jest „po ptokach”.
Dobrze, że nie słyszały słów Jezusa: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było…
– A może któryś z uczniów im o nich powiedział? Nie wiemy. Zachowały się szczerze. Nie cedziły przez zęby: Trudno, widocznie tak musi być. Nie przykrywały wszystkiego pobożnym pudrem pod tytułem „Pogodzenie się z wolą Bożą”. Krzyczały: Gdzie byłeś, gdy umierał Łazarz? Czasem traktujemy Boga jak dziecko specjalnej troski: lepiej nie mówić Mu wszystkiego, bo a nuż się obrazi? Jak jakaś chimeryczna paniusia. Wolimy rozdrapywać rany: na pewno sami jesteśmy winni. Tymczasem Jezus, uzdrawiając niewidomego, powiedział wyraźnie, że nie grzeszył ani on, ani jego rodzice. Żywa wiara polega na traktowaniu Boga na serio. Dwadzieścia lat temu odważyłem się powiedzieć: „Jak nie, to nie”. Bo byłem przyparty do muru. Nie wierzę w nawrócenia pod wpływem rozmyślań. Nawrócenia są tylko na siłę, z przymusu. Jak masz nóż na gardle, to trudno pokręcić głową i powiedzieć „nie”, bo sam sobie poderżniesz gardło... Więc się godzisz na wszystko, czyli pokorniejesz. Marta i Maria krzyczą. A Jezus reaguje zadziwiająco: wzrusza się, płacze. Bóg nie jest bogatym wujkiem z Ameryki, który przyjedzie i załatwi. To raczej ubogi krewny, który jest ze mną w tym, co mnie spotyka. Współ-odczuwa, cierpi, płacze.
Co to znaczy „dobrze przeżyć” kryzys?
– Tego uczy się dopiero w praniu. Jedynie gdy przeżyjesz wszystko do końca, będziesz wolny. Inaczej zawsze wpadniesz w pułapkę. Jak w przypadku lęku. Stosowałem jakąś terapię, lęk zniknął, ale w tej samej chwili pojawiała się myśl: A jak on jutro wróci?
Boimy się radosnych chwil. Zbyt długo trwają – martwimy się. – Na pewno niedługo Pan Bóg nam przyłoży…
– Właśnie! I staramy się uratować siebie samych za wszelką cenę. Jak Jonasz uciekamy na okręt, byle jak najdalej od Niniwy. Ale to się zawsze źle skończy. Anselm Grün uczy: „Pozwól, by się na ciebie zawaliło wszystko i czekaj, aż Bóg, który wprowadził cię w tę sytuację, wyciągnie cię z niej”. Oczywiście jeśli będzie chciał. Jeśli będzie ci to potrzebne. Matka Teresa żyła w dołku do ostatnich dni. A my? Poklepujemy się po ramieniu: Jest ci ciężko? Módl się! Na pewno ci pomoże. Następny proszę. Kryzys jest niesamowicie ważną lekcją. Czytałem ostatnio książkę o szczurach. Szczur wrzucony do akwarium z wodą pływa w nim do czterech godzin, a potem tonie, bo nie może się niczego złapać. Ale gdy takiego tonącego szczura wyciągnie się na powierzchnię, wysuszy i solidnie nakarmi, a po jakimś czasie znów wrzuci do wody, to pływa już… dwie doby. Dlaczego? Bo doświadczył ratunku, zbawienia. To pokazuje, jaka jest siła nadziei. W kryzysie możemy doświadczyć takiego zbawienia, wyciągnięcia na suchy ląd. I potem już wszystko jest inne, choć nadal takie samo.
* Wojciech Ziółek SJ - jezuita, wieloletni duszpasterz akademicki, proboszcz wrocławskiej parafii św. Klemensa Dworzaka / źródło: goscniedzielny.wiara.pl