O nudzie - Michał Zioło OCSO
Przypatrzmy się sobie. Jesteśmy wypełnieni po brzegi pragnieniem i oskarżeniem. Spotkanie Boga obudziło w nas prawdziwy apetyt na życie z Nim składające się — według nas — z radosnych spotkań, pożywnych dla ducha modlitw, nieprzerwanego dialogu z naszym Ojcem. Pragnieniu życia z Bogiem towarzyszy myśl, że zanurzenie w Nim będzie miało także widzialne owoce w naszym życiu — przede wszystkim każdy dzień będzie nowy, spojrzenie moje świeże, kontakty z bliźnimi przynajmniej poprawne, moja egzystencja zostanie wyzwolona z buntu, rozpaczy, a kiedy mimo wszystko zostaniemy zaatakowani przez nudę lub oschłość, będziemy zdolni widzieć w tych stanach głęboki sens i pedagogiczny cel. Spotkanie z Bogiem budzi w nas pragnienie wielkiej świętości, oddania się jeszcze pełniejszego — aż do głębokości naszego ducha. Święta Teresa z Lisieux kilka tygodni po wstąpieniu do Karmelu pisała do swojego ojca: „Będę się starała zaszczyt Ci przynieść, stając się wielką świętą” (list do Pana Martin z 31 lipca 1888 roku).
Jesteśmy pełni także oskarżenia. Rozbudzone pragnienie Boga domaga się zaspokojenia, a nasze wysiłki zdają się nam marne, połowiczne, widzimy doskonale nasze lenistwo i letniość, nasze rozprawianie o modlitwie zamiast modlitwy, nasze „czynienie się ważnym” w przekazywaniu innym naszego duchowego doświadczenia, naszą pychę, kiedy wiemy z pewnością, co dla innych jest dobre. Zrobienie porządków w swoim domu przerasta nas. Potem z przyjemnością słuchamy niezliczonych łatwych pocieszeń albo ciężkich oskarżeń — skutek jest jednak ten sam: bezruch spowodowany brakiem sił. Właśnie — brakiem sił.
Często bowiem mylnie sądzimy, że skoro nasze pragnienie Boga w nas jest tak wielkie, to zapewne musiał On złożyć w nas także ogromne siły potrzebne do osiągnięcia zjednoczenia z Nim. Marnujemy wiele czasu na rozważania w stylu: gdzie tkwi błąd w sztuce, w jaki sposób mogę znaleźć metodę pozwalającą te ogromne siły uruchomić lub w którym punkcie źle stosuję cudowną metodę na zjednoczenie z Bogiem. Moje życie duchowe składa się prawie z samego niezadowolenia, przetykanego od czasu do czasu jaśniejszymi promieniami drobnych duchowych satysfakcji, poruszeń ducha, jasności widzenia spraw w moim życiu etc. Jak się okazuje, są to chwile, momenty, czasami dni, ale to wszystko. Przychodzi nam wrócić do stanu oschłości, zawieszenia, nudy, monotonii życia.
Radzić komuś jest oczywiście stokrotnie łatwiej niż samemu żyć tak, jak się drugiemu radzi. Musimy więc nabrać choć trochę dystansu do samej porady i tego, kto jej udziela. Przypatrzmy się teraz naszemu wzajemnemu pocieszaniu się. Wszystko to, co słyszymy z ust przyjaciela, duchowego przewodnika, przypadkiem spotkanego na rekolekcjach człowieka, słyszeliśmy już dawno. Pociechy te można z grubsza podzielić na dwie grupy: te, które omawiają nasz stosunek do Pana Boga: modlitwa, czytanie duchowe, miłość bliźniego, i te, które zagłębiają się w stosunek Boga do nas: nieobecność Boga, Jego przyjście, znaki mające świadczyć o Jego miłości do nas.
Mamy wiedzę
Sam fakt, że umiemy dokończyć rozpoczęte przez kogoś zdanie–pocieszenie, świadczy o naszym skrzętnym szukaniu pomocy przy każdym zatrważającym nas stanie duszy, o dogłębnej jednak wiedzy z dziedziny „życia duchowego” albo o naszych ukrytych tendencjach do analizowania wszystkiego z przesadną perfekcją i nadawania problemom nadmiernego znaczenia. Niezależnie od źródeł naszej wiedzy — jedno jest pewne — wcale nie przekłada się ona na konkretne a wyznaczone pocieszającą poradą działanie. Nie wypowiadamy najczęściej takiego brutalnego zdania podczas duchowych nasiadówek, ale mamy je prawie zawsze w zanadrzu: „To wiem, ale co dalej?!”. Nie zadajemy go, gdyż znamy i potencjalną odpowiedź na nasze pytanie: „Należy tę wiedzę z głowy przenieść do serca” lub: „Należy się więcej modlić”. Przenosiny wiedzy do serca również niezbyt nam się udają, dlatego organizujemy następne spotkanie, ciesząc się mimo wszystko, że znów ktoś będzie tylko dla nas, będzie o nas myślał, zerkając do kalendarza, że wniesie w nasz świat trochę ludzkiego ciepła. W oczekiwaniu zaś na spotkanie, rozmowę, list żyjemy zwykłym rytmem naszych dni, traktując je nieco jako formę zastępczą egzystencji — tego prawdziwego życia, które dopiero — daj, Panie Boże — ma się objawić. To jest ta nasza, umieszczona bardzo daleko w przestrzeni, jak jarzący się punkcik w tunelu, nadzieja. Może więc kiedyś... pocieszamy się, kładąc się spać wraz z naszymi trudnymi do uśmierzenia bólami: pragnieniem i oskarżeniem.
Jak nam radzą
Trzeba też powiedzieć, że żywot pociech niosących w sobie wiadomości o Bogu, o nas, Jego i naszych działaniach jest relatywnie krótki — to, co jeszcze kilka miesięcy temu było dla nas prawdziwym objawieniem, wiadomością z mocą stale obecną przy wszystkich troskach dnia, w pewnej chwili przestaje żyć jako światłość i objawienie pocieszające nas z wielką siłą i staje się kolejną prawdą, o której wiemy, że istnieje, jest słuszna, ale egzystencjalnie poza naszym zasięgiem. Czytając nasze gorączkowe notatki z kolejnej konferencji czy lektury, zaopatrzone w wykrzykniki, strzałki, zamknięte w kolorowe koła, ginące w geometrii podkreśleń, dziwimy się, jak tak banalne zdanie mogło wzbudzić w nas takie emocje. Tu może jednak pojawić się proste wyjaśnienie, że moje niedbalstwo jest powodem wyparowania entuzjazmu i osłabienia duchowej chłonności. Udajemy się więc skruszeni po duchową poradę. Z nadzieją oczywiście, że ten bardziej doświadczony od nas „radny” obdarzy nas kolejną rewelacją, która pozwoli nam trwać w pionie przez kolejne kilka miesięcy.
Notabene można stworzyć prawdziwą klasyfikację „radnych” — coś na kształt duchowego Linneusza... Są i nam schlebiający, są i tacy, dla których stanowimy pretekst do rozwiązania własnych problemów, są i tajemniczy — wzorem Ojców Pustyni wypowiadający oderwane od kontekstu rozmowy zdania, są radni zniecierpliwieni, którzy poświęconym samurajskim mieczem rozcinają najbardziej skomplikowane węzły naszych problemów. Są i tacy, którzy milczą, aby niczego nie zasugerować, bo wszystko ma się odbywać po wolnej i świadomej decyzji etc., są i mile pobłażliwi, którzy już na początku naszego wyznania wiedzą, o co chodzi, i przyzwalająco kiwają głowami, że „proszę kontynuować, ale miałem już takie przypadki”.
O ulotnych uczuciach
Przyznać trzeba, że dość często wskazówki nam udzielane lub wskazówki, których udzielamy, niebezpiecznie rozczłonkowują rzeczywistość, bronią jednego elementu kosztem drugiego. Podam bardzo prosty przykład: ile razy słyszeliśmy, że modlitwa to nie uczucia. Albo miłość to nie uczucia. Zapewne ktoś skarżył się, że źle się modli, bo nic nie odczuwa. Albo że przestał kochać, bo nic nie odczuwa. Porada taka może na chwilę uspokoić skołatane sumienie, ale tak naprawdę niczego nie załatwia, bo przecież zostaje pamięć chwil, w których modlitwie towarzyszyły uczucia, a miłości ogromne wzruszenie. Mamy też wrażenie, że tamte chwile były naiwne, nieopierzone, a teraz stoi przed nami twardy obowiązek i wykluczenie z praw do jakiejkolwiek przyjemności. Na osłodę możemy powtarzać zasłyszane zdanie, że oto Bóg traktuje nas w tak oschły sposób, gdyż dorośliśmy. Nie twierdzę przy tym, że takie wyjaśnianie nie zawiera prawdy, ale jest ona cząstkowa. Zdrowiej jest pokazywać człowieka jako całość: można więc powiedzieć, że modlitwa to także moje uczucia, które ze względu na swoją właściwość szybko się ulatniają — coś jak bąbelki z szampana, jednym słowem starać się przedstawić sferę ludzkiego duchowego „organizmu” jako dopełniającą się jedność. Doskonale widział to św. Paweł, opisując Kościół jako ludzkie ciało: nie może ręka powiedzieć nodze: „Nie potrzebuję cię”. Nie może rozum powiedzieć uczuciu: „Nie potrzebuję cię”, ani wola rozumowi — „Chcę żyć sama”.
Pozostaje jednak zasadnicze pytanie, jak żyć nagromadzoną wiedzą duchową? Spieszę od razu powiedzieć, że porada: odrzuć to, co do tej pory zgromadziłeś, spal wszystkie swoje notatki, a książki schowaj do kartonów etc. — nie ma wielkiego sensu. Wiedza bowiem nie była taka zła, książki również przyniosły nam wiele dobrego, zapamiętane rozmowy z „radnymi” nie były całkiem głupie i niepotrzebne. Więc? Kolejna porada? A czy mamy inne wyjście?
Wiele już wiemy o acedii, duchowej nudzie, oschłości, dotkliwym braku smaku w modlitwie, w czytaniu Biblii, dla wielu z nas jest to od pewnego czasu stan permanentny, obecny dyskretnie, lecz stale towarzyszący nam jak cień, jak choroba. Pierwszym odruchem człowieka jest: „wyzwolić się!”. Oznacza to w naszej interpretacji powrót do stanu, w którym żyłem prawdami objawiającymi mi nowe tereny w życiu duchowym, przywołanie radości obcowania z Bogiem, nazwania odważnego moich zaniedbań. Albo też stanowcze stwierdzenie wzorem lisa z bajki: „te winogrona są zielone, kwaśne” — czyli położenia krzyżyka na przeszłości, uznania ją za infantylną, coś na kształt przedszkola duchowego, z którego się wyrasta w końcu. Takie egzorcyzmy nie starczają na długo. Duch oschłości, acedii — nudy znów nas ogarnia.
Zostań z sobą
Można postąpić inaczej, płynniej. Nigdzie nie wychodzić, nie szukać na gwałt „radnego”, nie postanawiać: „muszę się wyzwolić, na miłość Boską!”. Zostać z sobą. Kiedy wracam zmęczony do domu, w którym czekają na mnie niezałatwione sprawy, chorujące przewlekle dzieci, zrzędliwy teść lub wtrącająca się we wszystko teściowa, niezapowiedziany gość, wysoki rachunek za telefon, pusta lodówka, zmęczony mąż, milcząca żona... zostać z sobą, a nawet ze swoimi myślami: „Nie zniosę już tego dłużej” lub nawet: „Świetnie, chcę żyć Regułą św. Benedykta, a nie potrafię opanować swojego zmęczenia i rozdrażnienia!”, lub z jeszcze bardziej powalającą myślą: „Gdyby ich tu nie było, mógłbym przynajmniej skupić się na modlitwie, co za obrzydliwe życie!”. Po co udawać, że nie są to moje myśli lub że są to myśli mnie niegodne? Te właśnie myśli, „zostając z sobą”, trzeba „do końca wymyślić”, ale przecież tak właśnie czynimy w większości przypadków, starając się przy tym, aby nakarmić dziecko, zbiec do sklepu na pospieszne zakupy, zakręcić się koło obiadu czy wziąć się za przetykanie zatkanego zlewu! W większości przypadków właśnie „zostajemy z sobą”, bo nie mamy dokąd uciec!
Jednym słowem samo życie uczy nas mądrych zachowań, o których później czytamy w bardzo mistycznych analizach. Wiadomo, że własne mniej smakuje i mniej jest pożądane niż obce. Nie mówię: „pokochaj to, co już posiadłeś z duchowej wiedzy”, ale „żyj, jak żyłeś do tej pory”, z wypróbowanymi w trudnych momentach odruchami — przecież twoja duchowa walka, wypróbowane zachowania mają swoją długą i dzielną historię — nie warto jej zmieniać i niszczyć czy też pogardzać nią. Powiem więcej — życie duchowe to nade wszystko wypracowywanie dobrych przyzwyczajeń, można nawet powiedzieć — odruchów. Codzienne życie jest jak doskonałe ćwiczenie, ale ćwiczenie, które nie ma mnie prowadzić do innego, wyobrażonego życia, ale właśnie przywrócić temu konkretnemu czasowi i konkretnej przestrzeni.
Używam wyrażenia „życie duchowe”, by podkreślić, że istnieją w nas sfery, które pozwalają nam panować nad czystą biologią, być odpowiedzialnym i kochać — co mogę wyrazić i tak, że przez „nielogiczne” i „marnotrawne” czyny wypływające ze sfer ducha możemy przekraczać logikę genetycznego determinizmu. Czynię to jednak niechętnie. Wolę raczej mówić prosto o „życiu” i choć to termin nieostry — wierzę, że wypowiadając to słowo, intuicyjnie ujmujemy siebie w jedności naszego ciała i ducha. Tak bowiem zostaliśmy stworzeni przez Boga, że wszystko w nas jest ważne, najważniejsze. Gdy tak zaczniemy na siebie patrzeć, patrzeć z szacunkiem, nasze spojrzenie na otaczający świat, sprawy nas angażujące, gesty czynione i odczytywane, stany smutku, radości, zawieszenia etc. zmieni się niewyobrażalnie — stanie się spojrzeniem szacunku, zgody, mądrości.
Zrezygnowanie ze zbyt wybujałej refleksji nad życiem nie oznacza zachęty do bezmyślności, stanowi raczej zachętę do życia. Życia nie da się tak naprawdę do końca opowiedzieć, choć znamy bardzo piękne próby w literaturze i sztuce — życiem trzeba żyć, ale może nade wszystko na początku życie trzeba zobaczyć. Zobaczyć raz jeszcze, ale nie zatrzymując się i dokonując konkretnej analizy każdego ruchu. Raczej zdobyć się na odwagę nieinterpretacji, odwagę otwartych drzwi oczu i serca, odwagę drobnej życzliwości wobec tego, co się dzieje z nami, w nas, do czego jesteśmy zmuszeni, zaproszeni, co możemy odrzucić i wybrać. Tak przynajmniej mówią o swoim życiu mnisi, którzy muszą czasami odpowiadać na wiele kłopotliwych, bo teoretycznych okrutnie pytań i w trakcie tych odpowiedzi — nie tak wcale rzadko — tworzą, niestety, niestworzone, czyli teoretyczne, rzeczy.
Zobaczyć życie
Zobaczyć życie. Najlepszy sposób przeciw oschłości i nudzie. I to sposób niewymagający wielkiego wysiłku, niewymagający „opuszczania siebie”, szukania na gwałt pociechy, porady, spotkania, podwojenia modlitw, tragicznego gestu przyciskania do twarzy złożonych błagalnie dłoni, zamykania się w domowej ciemni fotograficznej, żeby wreszcie przeczytać w całkowitym skupieniu fragment Pisma Świętego, ucieczki do kościoła, telefonu do znajomego księdza.
Zobaczyć życie. Ono ukazuje się nam chętnie w całej swojej okazałości. Nie tylko na zewnątrz mnie, ale i we mnie. Widzimy i odczuwamy jego prosty rytm: jest praca i wypoczynek, czas modlitwy i zajmowania się gośćmi. Dni następują po sobie, a my się starzejemy. Jest nie tylko światło, jest również mrok, są półcienie. Nie ma tylko mroku, jest także światło. Ludzie pędzą, gonią, popychają się w przejściu, ale też potrafią się wciąż jeszcze zatrzymać. Kupują wszystko za pieniądze, lecz wciąż jeszcze wiedzą, że nie wszystko uda się za nie kupić. Kpią z miłości, lecz wciąż jeszcze jej pragną.
Zobaczyć życie. To znaczy — jestem jednym z nich, moje życie znaczy nie więcej, ale też nie mniej niż życie któregoś z nich. Jestem podatny na zranienia, kruchy, mogę odejść z tego świata gwałtownie, tak, kiedyś umrę, ale życie toczyć się będzie dalej. Ogarnia mnie więc smutek. Czy trzeba „coś zrobić” z tym smutkiem, bo jestem chrześcijaninem, a to przecież inna wizja śmierci. Nie, nie trzeba nic robić z nim, on jest, i dobrze, że jest, jest moją częścią, jest w jakimś sensie także piękny, potrzebny.
Zobaczyć życie. Zobaczyłem nagle, że przecież czasami uśmiecham się do siebie. A jednak. Lubię proste potrawy, po prostu lubię. Są rzeczy, które robię w miarę dobrze, poprawnie — mówię sobie: „To dobrze, dzięki Bogu”. Widzę również, że potrafię podziwiać innych ludzi i cieszyć się ich dobrem, odniesionym sukcesem. Nie tylko gadam, ale potrafię posłuchać kogoś z prawdziwym zainteresowaniem. Ktoś powie: „Popiera ksiądz duchowy minimalizm”. To źle sformułowane oskarżenie — popieram realizm, popieram trwanie w ludzkim środowisku, w którym przyszło mi żyć, popieram zwykły ludzki trud i codzienność, „zwykłe” obowiązki człowieka, starając się zarazem przywrócić jak największą liczbę ludzi im samym. Czasami szybujemy zbyt wysoko. Brat nowicjusz, z którym już od dwóch lat dzielimy się słowem Bożym, zwrócił moją uwagę na pomijany przeze mnie prosty fakt w historii przemienienia Jezusa na Górze Tabor. Otóż św. Piotr zaproponował Jezusowi postawienie trzech namiotów. W tym odruchu Piotra zabrakło miejsca dla niego samego i dwóch pozostałych uczniów — jakby niechcący oddzielił Jezusa od siebie, swojej kondycji, swojej sfery, swojego życia, ogrzał się, co prawda, w blasku Proroków, „było mu dobrze”, ale nie zrozumiał, że właśnie Mesjasz pragnie nie sfery „wyższej”, kapliczki, zamknięcia i oddzielenia, ale dzielenia życia Piotra, bycia z Piotrem, bycia z jego nędzą, słabością, zwykłością. „On, który istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi”, a zarazem jest to Bóg Mocny i Pan wszechświata.
Aby nie uciekać
Cóż więc wynika z tego gestu Jezusa, który zakazał mówić uczniom o przemienieniu aż do momentu zmartwychwstania, cóż wynika z tej sytuacji, że uczniowie nagle znaleźli się „ z samym Jezusem”?
Posłużę się fragmentem rozważań Wilfrida Stinissena OCD z książeczki Imię Jezus jest w Tobie, by odpowiedzieć na to pytanie, pytanie absolutnie życiowe. Posłuchajmy:
Spośród wielu form ascezy asceza słabości jest najważniejsza. Jej odkrycie to punkt zwrotny w naszym życiu. Wszystko, co było przeszkodą, staje się wspomożeniem, wszystko, co kiedyś budziło zniechęcenie, staje się źródłem radości i ufności. W ten sposób unikamy najgroźniejszej z pokus: zniechęcenia, melancholii. Pewien człowiek, który spotkał rabbiego Jakuba Icchaka z Lublina, skarżył się, że trapią go nieczyste żądze i że popadł wskutek tego w melancholię. Rabbi Jakub odparł: „Przede wszystkim strzeż się melancholii, ona bowiem jest gorsza i bardziej zgubna niż grzech. Kiedy zły duch budzi w człowieku żądze, nie zamierza wpędzić go w grzech, lecz przez grzech w melancholię”. Kiedy przez coraz głębsze spotkanie z Jezusem, w zaufaniu do Jego imienia, uczysz się we właściwy sposób spotykać ze swoją słabością, to zwątpienie ustępuje miejsca ufności, a przygnębienie przemienia się w radość. Wiesz przecież, że Bóg cieszy się, kiedy oddajesz Mu swoje grzechy. Tak oto uświadamiasz sobie, że nigdy nie będziesz miał Mu do dania nic innego, oprócz grzechów; swoich własnych i grzechów innych ludzi. I to dobrze. Nie musisz kupować sobie Bożej miłości pięknymi czynami. Jego miłość jest, zawsze była. Jeżeli On ciebie kocha, to nie dlatego, że jesteś dobry, ale dlatego, że to On jest dobry. To nie twoje cnoty ani sukcesy dają ci władzę nad Nim, ale twoje ubóstwo. Ubóstwo czyni cię wszechmocnym, pod warunkiem, że dobrowolnie przedstawiasz je Bogu. Moc, o którą prosisz Boga, nie jest mocą sprawiającą, że stajesz się silny. Ty raczej prosisz Go o siły do tego, aby być słaby, aby nie uciekać ani nie skrywać swej fundamentalnej słabości.
Aby nie uciekać... Nie uciekać od siebie, od swoich bliskich, od życia po prostu, od swojego ludzkiego środowiska. Aby się spotkać ze swoją słabością, powiedzmy inaczej — ze swoją „zwykłością”, udręczoną codziennym rytmem: dom, przedszkole, praca, dom, obiad, przedszkole, dzieci, dzieci... nie możemy od niej uciekać. W moje życie wpisana jest słabość — zwykłość, lecz wszystko, co było przeszkodą, może stać się wspomożeniem, wszystko, co kiedyś budziło zniechęcenie, może stać się źródłem radości i ufności... Nie moje pragnienie i oskarżenie jest najważniejsze, ale Jezus, który JEST. Zawsze. Oczywiście, po raz kolejny potrafimy się zaplątać w nasze teorie i oczekiwania, wyznając ze skruchą: „Nie umiem stosować ascezy słabości... Wiem, że to jest moja droga, ale boję się, że sobie pobłażam”. Nie odpowiadam na takie pytania. Umiem powiedzieć: „Dosyć tego!”. Co za przebrzydła kokieteria! Jezus Chrystus przecież ogarnia nas całych, gdy tylko jesteśmy prawdziwie u siebie. „Do siebie” sprowadzają nas nasi bliscy, nasze obowiązki niekiedy ogłupiające, nasze zmęczenie, irytacje, najzwyklejszy głód. To dobrzy sprzymierzeńcy. A Jezus? A Jezus JEST. Był zawsze. I będzie.
Będę oczywiście odczuwać ryzyko, bo oto powróciłem do rzeczy w moim mniemaniu banalnych, do rzeczy, które mnie raniły, przeszkadzały w swobodniejszym oddechu, tłumiły moje pragnienie Boga, bardzo wzniosłe pragnienie. Wróciłem do rzeczy, które są udziałem milionów ludzi, gdy tymczasem chciałem ofiarować Jezusowi coś cennego, przewyższającego nawet moje pragnienie Boga. Jakże mądrze reaguje mój organizm, bojąc się ryzyka. Oczywiście, przeczuwa śmierć, przeczuwa logikę ziarna, które ma wpaść w ziemię i obumrzeć, być przysypane warstwą ziemi, czekać, zgodzić się na porzucenie ochronnej sfery, otoczki zaskarbionych opinii o sobie, świętości dla samej świętości...
Słuchajmy siebie, „pozostając z sobą”. Jest w nas mądry lęk przed utratą, budzi się on pod postacią paniki, irytacji i protestu: „Nie, nie oddam im (dzieciom, mężowi, żonie, ludziom...) mojego jedynego życia! Nie oddam za nic w świecie obietnic, które przeczuwam!”. Mądry to lęk, bo nikt z nas bez pomocy Chrystusa „Pierwszego spośród umarłych” nie jest zdolny do takiego poświęcenia! Słuchajmy naszej niemocy, słuchajmy naszej zwykłości, bo przecież nie poświęcenia się lęka moje ja, nie służby! Lęka się oddania mojego punktu oparcia, a jest coś takiego we mnie. To, co sprawia, że jestem mocny, co czyni, że jestem samodzielny, co czyni, że jestem odważny lub choćby tylko bezczelny. To, co pozwala mi uważać się za lepszego i wyżej stojącego od innych. To coś jest tylko i wyłącznie dla mnie. To coś nie pozwala mi kochać, co powoli staje się moim piekłem.
Czas na obumieranie
Dlaczego środowisko człowiecze, ludzkie jest takie ważne? Tam będę zmuszony manifestować moją miłość, będę uczony dobrych odruchów, spotkam konkretnych ludzi, ich słabości, ich prośbę o przebaczenie, ich zatwardziałość. Ludzie, środowisko, w którym przyszło mi żyć, pomogą mi umrzeć w Chrystusie. On sam posłuży się wszystkimi jego najbanalniejszymi elementami, aby moje obumieranie było prawdziwe, by przyniosło wielki plon, bym nic nie zachował dla siebie — czyli abym zachował wszystko. Nie uciekaj, zostań z sobą, zostań w miejscu, w którym teraz właśnie żyjesz.
Nuda, oschłość przychodzą na człowieka także po to, aby wreszcie odechciało mu się wszystko i wszystkich kontrolować. W takim stanie nie ma na to ani chęci, ani siły. Do tej pory pełen ciekawości często niebezpiecznie graniczącej ze wścibstwem, entuzjazmu niebezpiecznie ocierającego się o niedelikatność — podglądał nade wszystko sam siebie i zadawał Bogu niezliczoną liczbę pytań dotyczących osobistej świętości, prosił, skarżył się, czasami dziękował, kiedy wszystko układało się tak, jak trzeba, czyli wedle ludzkich planów. Przypominał rolnika, który po zasianiu zboża dokonuje niezliczonych wędrówek po swoich polach i raz po raz schyla się i rozgrzebuje ziemię, żeby zobaczyć, czy ziarno zaczyna kiełkować. Tratuje i niszczy to, co zasiał. Tak samo jak ziemi, tak i mnie należy się nieco czasu na wzrost. Tak jest z królestwem Bożym w nas. Tak pracuje Duch Święty w naszych sercach, w naszym ciele. Dlaczego aż tak bardzo troszczymy się, czy On dobrze wykonuje swoją pracę, czy czegoś nie zaniedbał, czy zwróci uwagę na moje wysiłki i dokonania? Jak ognia w stodole boimy się Bożego marnotrawstwa. Problem w tym jednak, że Bóg jest ogniem.
Trzy psalmy
W naszym opactwie, gdy przychodzi południe, a więc czas, który dla Ojców Pustyni był udręką ze względu na palące słońce, my dobrze schronieni w romańskiej bazylice modlimy się trzema psalmami: 129, 130, 131. Nie dręczy nas duch południa (no, może niektórych), do posiłku nie jest aż tak daleko, ale jest to dla nas połowa dnia, który rozpoczął się dość wcześnie i obfitował w różne drobne zdarzenia, zdołał już przynieść nieco goryczy, zdenerwowania i oburzenia, pozostawił niesmak, że najlepsze ranne godziny zostały zmarnowane.
Mnisi wbrew obiegowej opinii nie są wcale świetnie zorganizowani: prawie każdy opat ma tę świętą tendencję, aby jego pomysły realizować natychmiast; szafarz pragnie aktywnie współdziałać w ewangelizacji wolnego rynku, udzielając przez telefon duchowych porad hurtownikowi, który zaopatruje nas w mydło, gdy tymczasem grupa braci czeka na jego doniosłą decyzję, z której strony ma zacząć kosić trawniki; ktoś zgubił okulary, a w infirmerii pękła właśnie rura i zalało pokój zabiegowy wraz z kartami pacjenta. Gdy jeszcze przypadkowo nasunie się nam myśl, że „...i tak przez całe życie...” — zmęczenie pełne irytacji zostaje zepchnięte przez stan zwany oschłością, znieruchomieniem duchowym czy też nudą, bo przecież wszystko przewidziałem, wnioskując z kolejnych, podobnych do siebie dni.
Psalmy przychodzą nam jednak z pomocą. I jak to psalmy — mówią właśnie o mnie. Dwa pierwsze opisują mój heroizm, moją walkę o świętość, mój wysiłek i nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Mówią o ogromnie trudnej sytuacji, w której się znalazłem, i to od czasów mojej młodości. A jednak wołałem do Pana i Pan mnie wyzwalał. Po modlitewnej lekturze tych dwóch psalmów możemy zadać sobie pytanie — skoro znam adres, znam doskonale moją sytuację, znam metodę proszenia o pomoc — dlaczego dziś właśnie nie jestem zdolny czynić tego, co czyniłem od czasów mojej młodości, mojego nawrócenia, mojego przyjścia do wspólnoty? Dlaczego tak bardzo doskwiera mi oschłość, bezruch w życiu duchowym, nuda?
Ostatni z przywołanych psalmów jest właściwie bardzo terapeutyczną rozmową z samym sobą. To już są otwarte drzwi do nieba, skoro człowiek potrafi tak przemawiać do siebie i z taką miłością traktować siebie i Boga samego. Oczywiście psalm ten jest zapisem skutków mojej walki, wyborów, mojej zgody na rzeczywistość, ten psalm nie jest w trakcie pisania, stanowi retrospekcję, uśmiech przesłany samemu sobie i moim ogromnie ważnym problemom. W tym psalmie modlący się autor uśmiecha się do swoich myśli o przeszłości.
Nie, nie mówi, broń Boże, jaki ja byłem głupi! Nie! Mówi co innego, mianowicie: „Boże, jak ja kiedyś nie kochałem siebie takiego, jakim mnie stworzyłeś, i w miejscu, w którym mnie postawiłeś. Jak w fałszywej pokorze goniłem za tym, co wielkie i co przerastało moje siły, uważając, że w życiu duchowym musimy sięgać gwiazd, mając do dyspozycji tylko skromną drabinę lub taboret. Chciałem do gwiazd, a zapomniałem, że z tej drabiny i taboretu mogę umyć szyby w moim pokoju i zobaczyć nieco czystsze niebo. I inni też zobaczą wtedy nieco czystsze niebo i nie będą grymasić, że się ciągle chmurzy... Tak, zazdrościłem innym siły i bardzo wysokich drabin, w samotności stawiałem taboret na taborecie i kiedy już dosięgałem — konstrukcja waliła się z hukiem i przy wtórze mojego płaczu. Wreszcie zmęczony, niczego już nieodczuwający, machnąłem na to ręką i zasnąłem na kolanach dobrego Ojca. I kiedy się obudziłem, nie odczuwałem żadnego świętego pragnienia, nie było we mnie wyrzutu, że spałem. Wróciłem do życia. Obrałem kartofle. Otworzyłem Biblię. Zauważyłem, że Bóg mój nazywa się JESTEM”.